piątek, 10 sierpnia 2018

Post zdecydowanie za długi i zupełnie nierobótkowy...

Pod koniec maja pisałam, że powoli wyrabiam się z haftami i mam nadzieję, że moje życie zawodowo-rodzinne ustabilizuje się na tyle, że znów będę miała czas (duuuuuużo czasu) na moje haftowanki.
Niestety jak to zwykle bywa życie pisze swój scenariusz, nie zawsze zgodny z naszymi oczekiwaniami.
Koniec maja i początek czerwca upłynął nam na poszukiwaniu samochodu. Masz wysłużony pojazd marki Citroen Xsara Picasso koloru granatowego był już pełnoletni, miał łuszczący się od lakieru dach i walniętą uszczelkę pod głowicą...
O ile po najbliższej okolicy jeszcze jakoś tam jeździłam, to niestety odpadały wszystkie dalsze trasy, a wyjazdy do Polski były wręcz niemożliwe. Dlatego do tej pory jeździliśmy busami firm przewozowych.
Teraz miało się to zmienić. Mieliśmy odłożone jakieś tam pieniążki i planowaliśmy kupić inny samochód. Oczywiście z używany, ale zdecydowanie młodszy od naszego starego.
Ponad 3 tygodnie szukaliśmy i jeździliśmy po różnych komisach niemal w całej Holandii. Kilku sprzedawców chciało nas ewidentnie oszukać, ale w końcu udało nam się znaleźć całkiem fajny, zadbany i niezbyt drogi egzemplarz.
Panie i Panowie przedstawiam Wam nasz nowy nabytek - Citroen Xsara Picasso, kolor szary metalik, rocznik 2006:
Z zakupu jestem mega zadowolona. Autko na trasie Holandia-Polska i Polska-Holandia sprawdziło się idealnie. Zanim jednak wyruszyliśmy w wyżej wymienioną trasę (czyli na wakacje) trzeba było autko sprawdzić technicznie, naprawić klimę oraz wymienić opony.
Kilka dni spędziłam więc w rozjazdach pomiędzy mechanikami, a w międzyczasie skończyłam mój SAL-owy sampler i zaczęłam haftować metryczkę, o której będzie osobny post.
Pod koniec czerwca dowiedzieliśmy się, że chorujący na Parkinsona i Alzheimera teść trafił do szpitala z powodu bardzo poważnych problemów z pęcherzem, a teściową powalił silny atak rwy kulszowej...
Zaczęły się dla nas bardzo nerwowe dni, wszystko zeszło na dalszy plan.
Chorymi teściami opiekował się szwagier z żoną, a my codziennie dzwoniliśmy do nich z zapytaniem o zdrowie i wysłuchiwaliśmy narzekań na polską służbę zdrowia, na procedury, na brak leków i pomocy. O ile teściowa powoli dochodziła do siebie o tyle stan teścia pogarszał się z dnia na dzień.
Tydzień przed planowanym wyjazdem zaczęliśmy się obawiać, że nie zdołamy już zobaczyć się z teściem...
Na szybko zorganizowaliśmy opiekę dla naszych zwierzaczków i tym sposobem syn, który miał zostać w domu mógł razem z nami jechać do Polski
Wyjechaliśmy z domu w sobotę 14 lipca i po męczących 14 godzinach jazdy byliśmy u mojej mamy w domu. Przespaliśmy się tylko i w niedzielę o 9.00 rano już byliśmy u teściów...
Zdążyliśmy na ostatni moment...
Nawet nie wiem, czy teść był świadomy tego, że już jesteśmy...
Punktualnie o 12.00, po 45 minutach reanimacji lekarz stwierdził zgon...
Nasze wakacje zaczęły się żałobą. Potem jak w transie było załatwianie formalności i pogrzebu.
Problemy zaczęły się piętrzyć już podczas stypy, gdy chciałam odwieźć braci teścia do domu. Nagle okazało się, że nie mam paliwa, a podczas próby jego dolania z kanistra okazało się, że bak jest dziurawy i to w dwóch miejscach...
Byłam po prostu wściekła. Na oparach paliwa dojechałam do najbliższego warsztatu. W oczekiwaniu na nowy bak i jego wymianę pozostało mi poruszanie się komunikacją miejską...
Na haftowanie czasu nie było, choć zabrałam ze sobą wszystko co potrzebne, aby skończyć metryczkę i zacząć nowy projekt.
W piątek 20 lipca baaardzo wczesnym rankiem (4.30) z pomocą szwagra i jego samochodu odstawiłam syna na lotnisko w Pyrzowicach. Musiał wracać do domu, bo opieka nad zwierzaczkami zorganizowana była tylko do piątku wieczór...
W ten sam dzień wieczorem zostawiłam męża i córkę z teściową, a sama komunikacją miejską pojechałam do mojej mamy. Na cały weekend miałam zaplanowany pół roku wcześniej wyjazd z moją mamą i jej siostrą do Lichenia, w ramach wycieczki zorganizowanej przez parafię NSPJ w Bytomiu. Wprawdzie zbyt religijna nie jestem, ale ogólnie lubię zwiedzać kościoły więc ciekawa byłam tego Lichenia...
Pojechaliśmy na dwa dni wypełnione niemal po brzegi zwiedzaniem.
Na początek pojechaliśmy w miejsce znalezienia zwłok ks. J. Popiełuszki, a stamtąd do Torunia, na mszę do Sanktuarium Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i Jana Pawła II. Uff, nawet udało mi się zapamiętać nazwę...
Na szczęście "Ojca Dyrektora" Rydzyka tam nie było, bo inaczej wyszłabym nawet w środku mszy...
Później mieliśmy "zwiedzić" TV Trwam i Radio Maryja, ale na nasze szczęście pojechaliśmy tylko do tego drugiego, gdzie ja, mama i ciotka zapowiedziałyśmy że do żadnego radia nie idziemy i zostałyśmy w autokarze.
Za to na zwiedzanie toruńskiej starówki z dowcipnym przewodnikiem poszłyśmy baaaaardzo chętnie.
Kolejnym etapem naszej wycieczki był już Licheń, gdzie o godzinie 20.00 zjedliśmy obiadokolację,  zakwaterowaliśmy się w pięknych pokojach Domu Pielgrzyma "Betlejem" i uczestniczyliśmy w Apelu Jasnogórskim.
Niedziela rano zaczęła się mszą o 7.30 w Bazylice. Potem było śniadanie i czas wolny do godziny 11.00. Postanowiłyśmy wejść na wieżę widokową, a potem pójść na Golgotę.
Udało nam się w połowie...
Wieża widokowa przywitała nas informacją o nieczynnej windzie... Normalnie winda dojeżdża do 27 piętra, a kolejne 4 piętra trzeba wejść po schodach. Teraz czekały nas 762 stopnie do przejścia pieszo, czyli 31 pięter... Spuchłam po przejściu 21 pięter... Moja mama również. Obie czerwone z wysiłku odpoczęłyśmy siedząc na wystającym legarze i powoli ruszyłyśmy w drogę powrotną, czyli w dół. Siostra mamy nie była aż tak wykończona jak my i po zejściu na parter próbowała wyciągnąć nas na Golgotę...
Ja powiedziałam pas... Trzęsły mi się nogi i musiałam posiedzieć w spokoju, a potem powoli parkiem w cieniu drzew wróciłam w okolice naszego zakwaterowania.
Obie panie też niestety nie przeszły całej Golgoty, bo zabrakło im na to czasu - w planach wycieczki były jeszcze inne atrakcje.
Tak więc w ekspresowym tempie pojechaliśmy do Lasku Grąblińskiego, gdzie w równie ekspresowym tempie obejrzeliśmy jedną kaplicę i popędziliśmy do Kalisza - do Sanktuarium św. Józefa, po drodze odwiedzając jeszcze miejsce narodzin i chrztu siostry Faustyny.
W Kaliszu zjedliśmy obiad (o 16.00) i po zwiedzeniu Sanktuarium mieliśmy czas wolny, który spędziliśmy w uroczej kafejce na kawie, piwie i lodach:
Do Bytomia wróciliśmy o 22.30.
Korzystając z wakacji wraz z córką odwiedziłyśmy trochę rodzinkę. Najpierw komunikacją miejską, a potem już własnym autem.  Mąż w tym czasie dotrzymywał towarzystwa swojej mamie.
Pod koniec naszego pobytu w Polsce dowiedzieliśmy się że zmarła chrzestna mojego męża...
W pogrzebie nie uczestniczyliśmy, bo musieliśmy wracać do domu.
Tym razem drogę mieliśmy zaplanowaną na dwa dni. Dzięki temu nie tylko ja mogłam jechać spokojniej i bez stresu, a do tego mogliśmy jeszcze odwiedzić dwie rodziny w Niemczech i u jednej z nich przenocować. Na dodatek przywiozłam ze sobą moją mamę, która zostanie u nas do końca września (albo i dłużej)
Do domu wróciliśmy 2 sierpnia, a już następnego dnia od rana mieliśmy zajęcia. Najpierw wizyta w szpitalu gdzie mąż miał zaplanowane badania EMG. Potem oczywiście były zakupy, bo syn prowadził kuchnię "studencką" - w lodówce miał szkło i światło. Na koniec zostało "odgruzowanie" mieszkania z kurzu i pajęczyn, bo syn owszem sprzątał, ale wyłącznie "rynek". Ale trzeba mu oddać honor - podłogi były czyste, zwierzątka odkarmione...

Mam nadzieję że tym postem nikogo nie zanudziłam. Wiem, że nie wszyscy chcą czytać o prywatnym życiu hafciarek i bardzo te osoby za ten post przepraszam. Czasem jednak czuję, że muszę choć troszkę uchylić "rąbka tajemnicy prywatnej" bo przecież nie samym hobby człowiek żyje.
Tak jestli ktoś dotrwał do tego momentu to chwała mu za to, bardzo się cieszę.
Następny post będzie już zdecydowanie bardziej robótkowy, bo muszę się pochwalić aż dwoma ukończonymi projektami, a może i pokażę Wam kolejny zaczęty...

Dziękuję Wam za wszystkie wasze odwiedziny i komentarze.
Katarzyna - nie wszyscy ukończyli nasz SAL, więc zawsze możesz zacząć
Agnieszka R - ja sobie przywiozłam mamę, która miała mnie troszkę odciążyć w obowiązkach domowych. Udało się aż do dziś, troszkę odpoczęłam mimo powrotu do pracy i nawet dość sporo udało mi się wyhaftować. Jednak teraz czeka mnie intensywny remontowy weekend a od poniedziałku zaczynam nowe obowiązki. I już czuję, że znowu będę gonić w piętkę a hafty pójdą w odstawkę...

6 komentarzy:

  1. Przykro mi... ale gratuluje srebrnej strzaly :) Mam podobna, tylko 4 lata mlodsza:) No i tez mykamy po holenderskich drogach, a do Katowic jade we wrzesniu.
    Trzymaj sie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hafciarki to na ogół wrażliwe osoby, którymi targają emocje. A blog to takie miejsce, w którym nie tylko można, ale nawet trzeba pisać o tym , co się czuje.W końcu funkcjonuje na zasadach pamiętnika.
    Trzymaj się.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi przykro z powodu straty bliskich. Mój urlop też nie zaczął się tak jak planowałam. W drodze z lotniska do domu (autobusem/busem)ukradziono mi bagaż min.ze wszystkimi ubraniami dzieci,prezentami,pieniędzmi.Więc zaplanowane atrakcje i wycieczki dla dzieci odpadły. W pierwszym tygodniu zmarł mój chrzestny niecały miesiąc po mojej babci. A jakby tego było mało w Irlandii wypadkowi uległ mój teściu , niestety na pomoc było za późno. Mąż który został w IE musiał sam zorganizować transport teścia do kraju. Pogrzeb jeszcze przed nami, a o łącznych kosztach nawet wolę nie myśleć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo mi przykro. Trzymajcie się :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Beatko ja tam lubię kiedy dorzuca się w blogu i swoje prywatne rozterki, problemy czy też radość. Przeczytałam jak zawsze do końca i współczuję tylu nieszczęść. Auto, autem rzecz nabyta-sama miałam w maju wypadek i auto poszło na złom tak rozwalone ale najważniejsze że ani ja ani syn nie ucierpieliśmy (wszyscy są w szoku patrząc na wrak)
    Niestety życie jest jakie jest i odbiera nam ukochane osoby, urlop zaczęliście smutno. Mam nadzieję że Licheń nie przytłoczył Was swoją bogatością, złotem-kiedys było tego mniej teraz jak jadę tam to mam wrażenie że każdy tylko podziwia to bogactwo. Ja jadę w niedzielę z rodzinką-Golgota jest zawsze pierwsza do zaliczenia. Na wieżę chyba bym nawet nie próbowała wchodzić bo szkoda nóg:-D a ostatnio jak byłam do windy była taka kolejka że szkoda czasu na stanie. Wiadomo widok jest niesamowity ale już raz tam byłam więc sobie kolejne odpuszczamy.
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń