środa, 29 grudnia 2021

Sampler ukończony

Nie ukrywam, że dzięki chorobie i wolnym od pracy aż 3 tygodniom udało mi się skończyć jeden ważny dla mnie projekt. Choć nie do końca udało się to PRZED świętami.

Chodzi o sampler kuchenny Tea Time.

Jak pisałam kilka postów temu miałam już wyhaftowany ten sampler w wersji mini i jego wielkość nie bardzo pasowała mi do koncepcji mojej kuchni.

Do Bożego Narodzenia udało mi się zrobić tyle:

W pierwszy dzień świąt i w poświąteczny poniedziałek udało się dokończyć samplerek:
Potem oczywiście pranie, prasowanie, oprawianie. Na szczęście ramki kupiłam już jakiś czas temu, bo teraz miałabym z tym trochę kłopotu. U nas jest lockdown i zakupy w sklepach niespożywczych robi się wyłącznie online. Tzn. można zamówić online i odebrać w drzwiach sklepu, ale to nie to samo co pooglądać i "pomacać". 
Dziś udało mi się oba samplery oprawić. Tak się prezentują oba razem:
A tak już w kuchni na ścianie (oczywiście jedynej wolnej):
I zbliżenie:
A tak wygląda moja kuchnia (a przynajmniej jej część) z wiszącymi samplerami:
Niestety więcej miejsca na obrazki nie ma, a ja mam jeszcze kilka do zawieszenia w kuchni...
Ja wiem, że na zdjęciu widać jeszcze "kawałek" wolnej ściany, ale tak do końca nie jestem przekonana czy zagospodarowanie tego skrawka będzie dobrym pomysłem...

Ktoś pamięta co haftowałam w ramach różnych SAL-i? Nie? To patrzcie ile mam jeszcze do powieszenia - tylko tematyka kuchenna, innych haftów chwilowo nie wspominam:
1. Sampler koktailowy:
2. Czajniczek:
3. Zioła i przyprawy:
4. Makarony:
5. Kakao:
To "produkcja" z kilku ostatnich lat, wciąż nie oprawione, leżące "w szufladzie". Bez pomysłu na ich zagospodarowanie...
A w planach kilka innych projektów... Mój własny syn widząc mnie dziś obcinającą kanwę na kolejny projekt powiedział żebym już dała spokój, bo już miejsca nie ma na wieszanie. Ale tym razem nie będzie to nic do powieszenia....
Ale o tym będzie już innym razem.

W kolosie też trochę przybyło, choć postępy nie są aż takie imponujące na jakich by mi zależało:
Do końca kolejnej strony, a tym samym do przewinięcia kanwy zostało mi jeszcze jakieś 1500 xx, czyli jakieś dwa dni spokojnej, niczym nie przerywanej pracy. Niestety covidowy "urlop" się już skończył i o taki kompletnie wolny czas będzie już teraz trochę ciężko...

Odnośnie wirusa to już jest ok. Tydzień temu byłam nawet u rodzinnego osłuchać płuca i pani doktor twierdzi że wszystko jest ok. Po chorobie został mi tylko paskudny kaszel, ale dostałam jakieś przeciwkaszlowe tabletki i naprawdę jest o niebo lepiej. Zdarza mi się wprawdzie jeszcze zakasłać, ale nie jest to już taki duszący i "szczekający" kaszel jak jeszcze tydzień temu...
Mogę więc spokojnie pracować.

Hafty Agaty - doskonale rozumiem twoją radość...
Promyk - ja mam chorą tarczycę, przypuszczam że to Hashimoto i dlatego mój organizm może tak reagować na covida. A na 3 dawkę chwilowo się nie łapię i kompletnie nie mam pojęcia co tu u nas dają. Słyszałam że AstraZenaca nie, więc może też Pfizer?
Ad`ka - dziękuję, dokładnie tak jak mówisz - wszystko lepsze niż nic

Dziękuję Wam za wszystkie życzenia świąteczne. Pozdrawiam



















piątek, 24 grudnia 2021

Wszyscy wszystkim ślą życzenia

Jest taki dzień, bardzo ciepły choć grudniowy;
dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory.
Jest taki dzień, w którym radość wita wszystkich,
dzień, który już każdy z nas zna od kołyski.
 
Niebo - ziemi, niebu - ziemia,
wszyscy - wszystkim ślą życzenia,
drzewa - ptakom, ptaki - drzewom,
mgnienie wiatru - płatkom śniegu.
 
Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku.
Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku.
Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem.
Dzień, piękny dzień dziś nam rok go składa w darze.
 
Niebo - ziemi, niebu - ziemia,
wszyscy - wszystkim ślą życzenia,
a gdy wszyscy usną wreszcie,
noc igliwia zapach niesie...


Wszystkim odwiedzającym, czytającym i komentującym oraz ich rodzinom tym szczególnym dniu najserdeczniejsze życzenia składa
Iskierka z rodziną

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Covid...

Kiedy tydzień temu pisałam post cieszyłam się z tak niespodziewanego czasu wolnego, który chciałam przeznaczyć wyłącznie na haftowanie. No może jeszcze na oglądanie serialu "Policjanci i Policjantki" który od jakiegoś czasu oglądam od początku, wszystkie sezony i dotychczas miałam raczej mało możliwości na spokojne obejrzenie kilku odcinków pod rząd.

Niestety nie dane mi było ani tyle pohaftować ile chciałam, ani obejrzeć tyle odcinków ile bym chciała.

Jeszcze w niedzielę na testy pojechał syn. W poniedziałek rano już wiedzieliśmy, że in on ma koronawirusa. Na placu boju zostałam ja i córka. 

Mąż miał stan podgorączkowy i kaszel, czuł się osłabiony. Jak na cukrzyka z jakimiś dziwnymi, niezdiagnozowanymi bólami w klatce piersiowej przechodził ten covid łagodnie... Wniosek nasuwa się sam - dwie dawki Pfizera które dostał zrobiły swoją robotę dobrze.

Syn miał lekki katar. Żadnej gorączki, żadnych bóli, żadnego kaszlu. Czyli Janssen tez daje radę.

I jeszcze do wieczora byłam przekonana, że i AstraZeneca da sobie radę, ale... przeceniłam swój organizm. Na początek "wysiadły" mi oczy. Tzn niby widziałam wszystko, ale czułam się gorzej niż przy zapaleniu spojówek - moje oczy były czerwone jak u Angory, opuchnięte i łzawiące. Do tego doszło dziwne zmęczenie i choć w kolejnym motywie samplera brakowało mi dosłownie kilku kreseczek musiałam go odłożyć, bo nie byłam w stanie haftować:

O 20.00 czułam się już tak źle, że prowadzona pod pachę przez ulubioną koleżankę Aspirynkę powędrowałam prosto do łóżka. Aspirynki były nawet dwie, bo mąż stwierdził, że nie ma na co czekać, gorączkę trzeba zbić, a miałam już wtedy ponad 38 stopni.

Niestety to był dopiero początek. W ciągu nocy gorączka nie tylko nie spadała, ale momentami nawet wzrastała. Nie umiałam spać, bo miałam wrażenie że wszystko we mnie pulsuje. Mąż też nie spał, bo co chwila mierzył mi gorączkę i saturację. Był moment, że saturacja spadła do 92, za to puls poszybował do 120 uderzeń na minutę. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Przez większość nocy miałam saturację w okolicach 95 na 110. Gorączkę poniżej 38 stopni zbiła dopiero kolejna aspiryna podana w okolicach godziny 3 w nocy.

Rano nie byłam w stanie wstać normalnie z łóżka, taka byłam słaba i wyczerpana gorączką. Dzień spisany na straty - przespany niemal w całości. Śniadanie ledwo co zjadłam, siedząc w łóżku w pozycji niemal horyzontalnej. Zeszłam koło południa do toalety i na kawę, ale zaraz potem powędrowałam z powrotem do łóżka. Obudzili mnie dopiero na obiadokolację, którą zjadłam z musu, żeby kolejnej aspiryny nie brać na pusty żołądek. O 18.00 znów byłam w łóżku z mocnym postanowieniem wyspania się do rana. I byłabym się może i wyspała, gdybym nie dostała kaszlu. A był to kaszel gruźlika - miałam wrażenie że wypluwam płuca...

Na szczęście gorączka mnie już opuściła, termometr pokazywał ledwo 37, saturacja 98, puls 80. Gdyby nie męczący kaszel i osłabienie mogłabym powiedzieć, że nic mi nie było.

Mąż z synem funkcjonowali już w miarę normalnie - wprawdzie musieli jeszcze siedzieć w domu, ale spokojnie mogli powiedzieć, że są zdrowi.

Obawialiśmy się jedynie o Olivię, ale ona nie miała kompletnie żadnych objawów. Nawet gorączka jej nie podskoczyła, choć był moment, że bolała ją głowa. Mam wrażenie że to jednak z nerwów, bo nie trwało to zbyt długo.

Od środy powolutku zaczynałam wracać do żywych, opuściłam sypialnię, odpaliłam serial i zasiadłam do haftów. Odpuściłam jednak kolosa, zajęłam się wyłącznie samplerem.

Efekt tego haftowania jest taki:

To stan na dziś. Jeszcze 3 motywy. Może dam radę w tydzień, bo jeszcze co najmniej do środy pracować nie mogę. Mąż i syn idą już jutro do pracy, jest więc szansa na ciche, spokojne haftowanko.
Nie, nie będzie wielkich świątecznych porządków w tym roku (zresztą nigdy nie ma). Jestem na to zbyt słaba.
W sobotę ubieraliśmy choinkę. Tak wygląda wtedy armageddon w salonie:
Wszystko co się dało ściągnięte ze strychu i ustawione gdzie się da - na sofie, na stole, na podłodze...
Siłą rzeczy musiałam umyć to jedno okno, w pobliżu którego stoi choinka. Trzeba było dać świeżą firankę, więc i umyć szyby. Widać, że to okno nie należy do zbyt dużych okien. Ja umyłam to okno wyłącznie od środka, a zasapałam się przy tym jak lokomotywa u Brzechwy...
Za to w nagrodę mogłam robić to co Tygryski lubią najbardziej:

Teraz generalnie czuję się w miarę dobrze, nie jestem już taka słaba, choć jeszcze męczy mnie kaszel. Jednak AstraZeneca też uchroniła mnie przed szpitalem, bo obawiam się że z moją chorą tarczycą bez szczepionki mogło by nie być tak różowo

Dziękuję Wam za słowa wsparcia. Napiszę coś niepopularnego, ale... szczepcie się. Jeśli istnieje cień szansy na to, aby chorobę przejść łagodnie, bez konieczności hospitalizacji to warto z tej szansy skorzystać...

Ad'ka - Dziękuję
Elakochan - no udało się w połowie ;)
Sylwia Murzynowska - widać to zależy od organizmu. Rok temu ówczesny chłopak mojej najstarszej córki przywlókł covida z poligonu. On stracił tylko smak i węch a ona miała tylko "zwykły" kaszel. Z kolei mój szwagier jak zachorował to miał prawie wszystkie objawy, i też pomimo tego że nie zaszczepiony nie trafił do szpitala. Ale objawy utrzymywały się prawie 2 tygodnie...
Anna Myślak - współczuję, mnie JESZCZE psycha nie siada, ale już mi trochę brakuje kontaktów z innymi oprócz własnej rodziny....
Hafty Agaty - u nas nie trzeba skierowania. Trzeba mieć objawy, albo kontakt z kimś, kto choruje. Dzwoni się na specjalną linię i umawia na bezpłatny test CPR. Na wyniki czeka się od 24 do 48h, no chyba ze się jest pracownikiem szeroko pojętej służby zdrowia do której i mnie zaliczają. Wtedy czeka się od 3 do 12h.




poniedziałek, 6 grudnia 2021

Kwarantanny dzień pierwszy...

Kilka postów temu pisałam, że Covid krąży wokół nas i krąży. I tak sobie krążył i krążył aż wreszcie zapukał i do naszych drzwi...

To znaczy najpierw zawitał do pracy mojego męża rozkładając po kolei cały zakład - ludzia po ludziu i mojego męża w końcu też.

Zaczęło się niewinnie, od objawów grypopodobnych już w czwartek. Była aspirynka, strepsilki i ciepła kołderka i jeszcze w piątek mąż poszedł do pracy. Ale jak wrócił to zmusiłam go do zrobienia domowego testu na koronawirusa.

Na szczęście takie testy w Niderlandach można kupić w każdym supermarkecie w cenie około 3-4 euro. Zrobiliśmy ten test i już po 5 minutach wynik był pozytywny...

Nie pozostało mi nic innego, jak zgłosić w mojej pracy ten fakt i umówić nas oboje na testy CPR.

I tak w sobotę wylądowaliśmy na testach. O ile mój wyszedł negatywny, tak mojemu mężowi potwierdził się pozytywny. Korona jak malowanie. Na szczęście wszyscy (łącznie z 21 letnim synem) lub prawie wszyscy (oprócz 9 letniej córki) jesteśmy zaszczepieni więc mam nadzieję, że przejdziemy to łagodnie albo wcale się nie zarazimy.

Na razie siedzimy w kwarantannie. Zgodnie w Niderlandzkimi przepisami minimum 10 dni, ale ja i dzieci musimy się iść ponownie przetestować po 5 dniach od 1 testu, czyli gdzieś we czwartek lub w piątek. I jeśli wtedy nie będziemy mieli objawów a testy wyjdą negatywne to w poniedziałek 13 grudnia wracamy do pracy/szkoły.

Każda rękodzielniczka wie, że niespodziewany czas wolny trzeba wykorzystać na swoje hobby. 

Ja też to wiem, dlatego już się cieszę, że coś w moich haftach przybędzie. A jak wiecie zaczęte mam dwa hafty - sampler Tea Time i HAED Widok z okna.

Stan obu haftów w momencie rozpoczęcia kwarantanny jest taki:

1. Sampler:

2. HAED:
Zdjęcie kolosa robione na szybko, by można było zacząć, ale mogę wam powiedzieć, że jest to koniec jednej strony i początek drugiej. W momencie pisania posta (niedziela, okolice północy, czyli prawie poniedziałek) mogę powiedzieć, że kolejna strona została ukończona. Czas na ostatnią stronę w tym rzędzie.
Aż sama jestem ciekawa ile uda mi się zrobić do następnej niedzieli.

Dziękuję za Wasze odwiedziny i pozostawione komentarze.
Joanna - dokładnie tak jak piszesz - często nie wiadomo gdzie postawić konkretny krzyżyk
Promyk - trzymaj mocno, może teraz się uda
Ad'ka - dziękuję
Hafty Agaty - oj leci, leci....



czwartek, 2 grudnia 2021

Dałam w prezencie

Kilka postów temu pisałam, że w końcu zaczęłam powoli oprawiać i wieszać na ścianach swoje hafty.

Pisałam też, że sampler, który haftowałam wspólnie z uczestniczkami SAL-u w 2017(!) roku, a konkretnie Tea Time nijak nie pasuje mi do koncepcji kuchni, bo to jest MINI Tea Time. 

Kiedy się zorientowałam? Ano dopiero rok później, gdy miałam już kompletnie wyhaftowany kolejny samplet Cookie Time, który idealnie się z Tea Time komponuje. Jednak Cookie Time był w wersji normalnej..

Wtedy mi to jeszcze nie przeszkadzało, bo nie bardzo wiedziałam jak mam te hafty zagospodarować, gdzie powiesić. Dopiero jak doprowadziłam kuchnię to stanu używalności (tapeta, panele, szafki), to na spokojnie mogłam pomyśleć gdzie te wszystkie piękne (bo one są piękne, prawda?) hafty powiesić.

Ostatnio pokazywałam wam już powieszone owocki i warzywka. Na Tea Time i Cookie Time też już czekają ramki i miejsce.

Tea Time w normalnym rozmiarze nawet już się robi:

Szczerze powiedziawszy miałam nadzieję, że się wyrobię z tym haftem w 2-3 tygodnie góra. A tymczasem w 3 tygodnie to mam 3 całe motywy i jeden zaczęty (nie ma go na zdjęciu)...
Ale jestem dobrej myśli, że do świąt, a przynajmniej do 1 stycznia haft zawiśnie.

Zapytacie co zrobiłam z mini Tea Time? Otóż postanowiłam go w końcu oprawić i dać w prezencie.
Tak się prezentuje w końcu wyprany, wyprasowany i oprawiony:
A podarowałam go jednej z moich podopiecznych, która w niedzielę skończyła 86 lat.
I powiem nieskromnie że prezent bardzo się spodobał nie tylko jubilatce :)

Kochane, z Waszych komentarzy wynika, że nie tylko ja zaliczyłam wtopę z podmalowaną kanwą. Odrobinę mi lżej na duszy.
elakochan - gdyby nie ty, to nadal byłyby "puste miejsca" ;)

Pozdrawiam Was wszystkich!!!