Kiedy tydzień temu pisałam post cieszyłam się z tak niespodziewanego czasu wolnego, który chciałam przeznaczyć wyłącznie na haftowanie. No może jeszcze na oglądanie serialu "Policjanci i Policjantki" który od jakiegoś czasu oglądam od początku, wszystkie sezony i dotychczas miałam raczej mało możliwości na spokojne obejrzenie kilku odcinków pod rząd.
Niestety nie dane mi było ani tyle pohaftować ile chciałam, ani obejrzeć tyle odcinków ile bym chciała.
Jeszcze w niedzielę na testy pojechał syn. W poniedziałek rano już wiedzieliśmy, że in on ma koronawirusa. Na placu boju zostałam ja i córka.
Mąż miał stan podgorączkowy i kaszel, czuł się osłabiony. Jak na cukrzyka z jakimiś dziwnymi, niezdiagnozowanymi bólami w klatce piersiowej przechodził ten covid łagodnie... Wniosek nasuwa się sam - dwie dawki Pfizera które dostał zrobiły swoją robotę dobrze.
Syn miał lekki katar. Żadnej gorączki, żadnych bóli, żadnego kaszlu. Czyli Janssen tez daje radę.
I jeszcze do wieczora byłam przekonana, że i AstraZeneca da sobie radę, ale... przeceniłam swój organizm. Na początek "wysiadły" mi oczy. Tzn niby widziałam wszystko, ale czułam się gorzej niż przy zapaleniu spojówek - moje oczy były czerwone jak u Angory, opuchnięte i łzawiące. Do tego doszło dziwne zmęczenie i choć w kolejnym motywie samplera brakowało mi dosłownie kilku kreseczek musiałam go odłożyć, bo nie byłam w stanie haftować:
O 20.00 czułam się już tak źle, że prowadzona pod pachę przez ulubioną koleżankę Aspirynkę powędrowałam prosto do łóżka. Aspirynki były nawet dwie, bo mąż stwierdził, że nie ma na co czekać, gorączkę trzeba zbić, a miałam już wtedy ponad 38 stopni.
Niestety to był dopiero początek. W ciągu nocy gorączka nie tylko nie spadała, ale momentami nawet wzrastała. Nie umiałam spać, bo miałam wrażenie że wszystko we mnie pulsuje. Mąż też nie spał, bo co chwila mierzył mi gorączkę i saturację. Był moment, że saturacja spadła do 92, za to puls poszybował do 120 uderzeń na minutę. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Przez większość nocy miałam saturację w okolicach 95 na 110. Gorączkę poniżej 38 stopni zbiła dopiero kolejna aspiryna podana w okolicach godziny 3 w nocy.
Rano nie byłam w stanie wstać normalnie z łóżka, taka byłam słaba i wyczerpana gorączką. Dzień spisany na straty - przespany niemal w całości. Śniadanie ledwo co zjadłam, siedząc w łóżku w pozycji niemal horyzontalnej. Zeszłam koło południa do toalety i na kawę, ale zaraz potem powędrowałam z powrotem do łóżka. Obudzili mnie dopiero na obiadokolację, którą zjadłam z musu, żeby kolejnej aspiryny nie brać na pusty żołądek. O 18.00 znów byłam w łóżku z mocnym postanowieniem wyspania się do rana. I byłabym się może i wyspała, gdybym nie dostała kaszlu. A był to kaszel gruźlika - miałam wrażenie że wypluwam płuca...
Na szczęście gorączka mnie już opuściła, termometr pokazywał ledwo 37, saturacja 98, puls 80. Gdyby nie męczący kaszel i osłabienie mogłabym powiedzieć, że nic mi nie było.
Mąż z synem funkcjonowali już w miarę normalnie - wprawdzie musieli jeszcze siedzieć w domu, ale spokojnie mogli powiedzieć, że są zdrowi.
Obawialiśmy się jedynie o Olivię, ale ona nie miała kompletnie żadnych objawów. Nawet gorączka jej nie podskoczyła, choć był moment, że bolała ją głowa. Mam wrażenie że to jednak z nerwów, bo nie trwało to zbyt długo.
Od środy powolutku zaczynałam wracać do żywych, opuściłam sypialnię, odpaliłam serial i zasiadłam do haftów. Odpuściłam jednak kolosa, zajęłam się wyłącznie samplerem.
Efekt tego haftowania jest taki:
To stan na dziś. Jeszcze 3 motywy. Może dam radę w tydzień, bo jeszcze co najmniej do środy pracować nie mogę. Mąż i syn idą już jutro do pracy, jest więc szansa na ciche, spokojne haftowanko.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń