środa, 29 grudnia 2021

Sampler ukończony

Nie ukrywam, że dzięki chorobie i wolnym od pracy aż 3 tygodniom udało mi się skończyć jeden ważny dla mnie projekt. Choć nie do końca udało się to PRZED świętami.

Chodzi o sampler kuchenny Tea Time.

Jak pisałam kilka postów temu miałam już wyhaftowany ten sampler w wersji mini i jego wielkość nie bardzo pasowała mi do koncepcji mojej kuchni.

Do Bożego Narodzenia udało mi się zrobić tyle:

W pierwszy dzień świąt i w poświąteczny poniedziałek udało się dokończyć samplerek:
Potem oczywiście pranie, prasowanie, oprawianie. Na szczęście ramki kupiłam już jakiś czas temu, bo teraz miałabym z tym trochę kłopotu. U nas jest lockdown i zakupy w sklepach niespożywczych robi się wyłącznie online. Tzn. można zamówić online i odebrać w drzwiach sklepu, ale to nie to samo co pooglądać i "pomacać". 
Dziś udało mi się oba samplery oprawić. Tak się prezentują oba razem:
A tak już w kuchni na ścianie (oczywiście jedynej wolnej):
I zbliżenie:
A tak wygląda moja kuchnia (a przynajmniej jej część) z wiszącymi samplerami:
Niestety więcej miejsca na obrazki nie ma, a ja mam jeszcze kilka do zawieszenia w kuchni...
Ja wiem, że na zdjęciu widać jeszcze "kawałek" wolnej ściany, ale tak do końca nie jestem przekonana czy zagospodarowanie tego skrawka będzie dobrym pomysłem...

Ktoś pamięta co haftowałam w ramach różnych SAL-i? Nie? To patrzcie ile mam jeszcze do powieszenia - tylko tematyka kuchenna, innych haftów chwilowo nie wspominam:
1. Sampler koktailowy:
2. Czajniczek:
3. Zioła i przyprawy:
4. Makarony:
5. Kakao:
To "produkcja" z kilku ostatnich lat, wciąż nie oprawione, leżące "w szufladzie". Bez pomysłu na ich zagospodarowanie...
A w planach kilka innych projektów... Mój własny syn widząc mnie dziś obcinającą kanwę na kolejny projekt powiedział żebym już dała spokój, bo już miejsca nie ma na wieszanie. Ale tym razem nie będzie to nic do powieszenia....
Ale o tym będzie już innym razem.

W kolosie też trochę przybyło, choć postępy nie są aż takie imponujące na jakich by mi zależało:
Do końca kolejnej strony, a tym samym do przewinięcia kanwy zostało mi jeszcze jakieś 1500 xx, czyli jakieś dwa dni spokojnej, niczym nie przerywanej pracy. Niestety covidowy "urlop" się już skończył i o taki kompletnie wolny czas będzie już teraz trochę ciężko...

Odnośnie wirusa to już jest ok. Tydzień temu byłam nawet u rodzinnego osłuchać płuca i pani doktor twierdzi że wszystko jest ok. Po chorobie został mi tylko paskudny kaszel, ale dostałam jakieś przeciwkaszlowe tabletki i naprawdę jest o niebo lepiej. Zdarza mi się wprawdzie jeszcze zakasłać, ale nie jest to już taki duszący i "szczekający" kaszel jak jeszcze tydzień temu...
Mogę więc spokojnie pracować.

Hafty Agaty - doskonale rozumiem twoją radość...
Promyk - ja mam chorą tarczycę, przypuszczam że to Hashimoto i dlatego mój organizm może tak reagować na covida. A na 3 dawkę chwilowo się nie łapię i kompletnie nie mam pojęcia co tu u nas dają. Słyszałam że AstraZenaca nie, więc może też Pfizer?
Ad`ka - dziękuję, dokładnie tak jak mówisz - wszystko lepsze niż nic

Dziękuję Wam za wszystkie życzenia świąteczne. Pozdrawiam



















piątek, 24 grudnia 2021

Wszyscy wszystkim ślą życzenia

Jest taki dzień, bardzo ciepły choć grudniowy;
dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory.
Jest taki dzień, w którym radość wita wszystkich,
dzień, który już każdy z nas zna od kołyski.
 
Niebo - ziemi, niebu - ziemia,
wszyscy - wszystkim ślą życzenia,
drzewa - ptakom, ptaki - drzewom,
mgnienie wiatru - płatkom śniegu.
 
Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku.
Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku.
Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem.
Dzień, piękny dzień dziś nam rok go składa w darze.
 
Niebo - ziemi, niebu - ziemia,
wszyscy - wszystkim ślą życzenia,
a gdy wszyscy usną wreszcie,
noc igliwia zapach niesie...


Wszystkim odwiedzającym, czytającym i komentującym oraz ich rodzinom tym szczególnym dniu najserdeczniejsze życzenia składa
Iskierka z rodziną

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Covid...

Kiedy tydzień temu pisałam post cieszyłam się z tak niespodziewanego czasu wolnego, który chciałam przeznaczyć wyłącznie na haftowanie. No może jeszcze na oglądanie serialu "Policjanci i Policjantki" który od jakiegoś czasu oglądam od początku, wszystkie sezony i dotychczas miałam raczej mało możliwości na spokojne obejrzenie kilku odcinków pod rząd.

Niestety nie dane mi było ani tyle pohaftować ile chciałam, ani obejrzeć tyle odcinków ile bym chciała.

Jeszcze w niedzielę na testy pojechał syn. W poniedziałek rano już wiedzieliśmy, że in on ma koronawirusa. Na placu boju zostałam ja i córka. 

Mąż miał stan podgorączkowy i kaszel, czuł się osłabiony. Jak na cukrzyka z jakimiś dziwnymi, niezdiagnozowanymi bólami w klatce piersiowej przechodził ten covid łagodnie... Wniosek nasuwa się sam - dwie dawki Pfizera które dostał zrobiły swoją robotę dobrze.

Syn miał lekki katar. Żadnej gorączki, żadnych bóli, żadnego kaszlu. Czyli Janssen tez daje radę.

I jeszcze do wieczora byłam przekonana, że i AstraZeneca da sobie radę, ale... przeceniłam swój organizm. Na początek "wysiadły" mi oczy. Tzn niby widziałam wszystko, ale czułam się gorzej niż przy zapaleniu spojówek - moje oczy były czerwone jak u Angory, opuchnięte i łzawiące. Do tego doszło dziwne zmęczenie i choć w kolejnym motywie samplera brakowało mi dosłownie kilku kreseczek musiałam go odłożyć, bo nie byłam w stanie haftować:

O 20.00 czułam się już tak źle, że prowadzona pod pachę przez ulubioną koleżankę Aspirynkę powędrowałam prosto do łóżka. Aspirynki były nawet dwie, bo mąż stwierdził, że nie ma na co czekać, gorączkę trzeba zbić, a miałam już wtedy ponad 38 stopni.

Niestety to był dopiero początek. W ciągu nocy gorączka nie tylko nie spadała, ale momentami nawet wzrastała. Nie umiałam spać, bo miałam wrażenie że wszystko we mnie pulsuje. Mąż też nie spał, bo co chwila mierzył mi gorączkę i saturację. Był moment, że saturacja spadła do 92, za to puls poszybował do 120 uderzeń na minutę. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Przez większość nocy miałam saturację w okolicach 95 na 110. Gorączkę poniżej 38 stopni zbiła dopiero kolejna aspiryna podana w okolicach godziny 3 w nocy.

Rano nie byłam w stanie wstać normalnie z łóżka, taka byłam słaba i wyczerpana gorączką. Dzień spisany na straty - przespany niemal w całości. Śniadanie ledwo co zjadłam, siedząc w łóżku w pozycji niemal horyzontalnej. Zeszłam koło południa do toalety i na kawę, ale zaraz potem powędrowałam z powrotem do łóżka. Obudzili mnie dopiero na obiadokolację, którą zjadłam z musu, żeby kolejnej aspiryny nie brać na pusty żołądek. O 18.00 znów byłam w łóżku z mocnym postanowieniem wyspania się do rana. I byłabym się może i wyspała, gdybym nie dostała kaszlu. A był to kaszel gruźlika - miałam wrażenie że wypluwam płuca...

Na szczęście gorączka mnie już opuściła, termometr pokazywał ledwo 37, saturacja 98, puls 80. Gdyby nie męczący kaszel i osłabienie mogłabym powiedzieć, że nic mi nie było.

Mąż z synem funkcjonowali już w miarę normalnie - wprawdzie musieli jeszcze siedzieć w domu, ale spokojnie mogli powiedzieć, że są zdrowi.

Obawialiśmy się jedynie o Olivię, ale ona nie miała kompletnie żadnych objawów. Nawet gorączka jej nie podskoczyła, choć był moment, że bolała ją głowa. Mam wrażenie że to jednak z nerwów, bo nie trwało to zbyt długo.

Od środy powolutku zaczynałam wracać do żywych, opuściłam sypialnię, odpaliłam serial i zasiadłam do haftów. Odpuściłam jednak kolosa, zajęłam się wyłącznie samplerem.

Efekt tego haftowania jest taki:

To stan na dziś. Jeszcze 3 motywy. Może dam radę w tydzień, bo jeszcze co najmniej do środy pracować nie mogę. Mąż i syn idą już jutro do pracy, jest więc szansa na ciche, spokojne haftowanko.
Nie, nie będzie wielkich świątecznych porządków w tym roku (zresztą nigdy nie ma). Jestem na to zbyt słaba.
W sobotę ubieraliśmy choinkę. Tak wygląda wtedy armageddon w salonie:
Wszystko co się dało ściągnięte ze strychu i ustawione gdzie się da - na sofie, na stole, na podłodze...
Siłą rzeczy musiałam umyć to jedno okno, w pobliżu którego stoi choinka. Trzeba było dać świeżą firankę, więc i umyć szyby. Widać, że to okno nie należy do zbyt dużych okien. Ja umyłam to okno wyłącznie od środka, a zasapałam się przy tym jak lokomotywa u Brzechwy...
Za to w nagrodę mogłam robić to co Tygryski lubią najbardziej:

Teraz generalnie czuję się w miarę dobrze, nie jestem już taka słaba, choć jeszcze męczy mnie kaszel. Jednak AstraZeneca też uchroniła mnie przed szpitalem, bo obawiam się że z moją chorą tarczycą bez szczepionki mogło by nie być tak różowo

Dziękuję Wam za słowa wsparcia. Napiszę coś niepopularnego, ale... szczepcie się. Jeśli istnieje cień szansy na to, aby chorobę przejść łagodnie, bez konieczności hospitalizacji to warto z tej szansy skorzystać...

Ad'ka - Dziękuję
Elakochan - no udało się w połowie ;)
Sylwia Murzynowska - widać to zależy od organizmu. Rok temu ówczesny chłopak mojej najstarszej córki przywlókł covida z poligonu. On stracił tylko smak i węch a ona miała tylko "zwykły" kaszel. Z kolei mój szwagier jak zachorował to miał prawie wszystkie objawy, i też pomimo tego że nie zaszczepiony nie trafił do szpitala. Ale objawy utrzymywały się prawie 2 tygodnie...
Anna Myślak - współczuję, mnie JESZCZE psycha nie siada, ale już mi trochę brakuje kontaktów z innymi oprócz własnej rodziny....
Hafty Agaty - u nas nie trzeba skierowania. Trzeba mieć objawy, albo kontakt z kimś, kto choruje. Dzwoni się na specjalną linię i umawia na bezpłatny test CPR. Na wyniki czeka się od 24 do 48h, no chyba ze się jest pracownikiem szeroko pojętej służby zdrowia do której i mnie zaliczają. Wtedy czeka się od 3 do 12h.




poniedziałek, 6 grudnia 2021

Kwarantanny dzień pierwszy...

Kilka postów temu pisałam, że Covid krąży wokół nas i krąży. I tak sobie krążył i krążył aż wreszcie zapukał i do naszych drzwi...

To znaczy najpierw zawitał do pracy mojego męża rozkładając po kolei cały zakład - ludzia po ludziu i mojego męża w końcu też.

Zaczęło się niewinnie, od objawów grypopodobnych już w czwartek. Była aspirynka, strepsilki i ciepła kołderka i jeszcze w piątek mąż poszedł do pracy. Ale jak wrócił to zmusiłam go do zrobienia domowego testu na koronawirusa.

Na szczęście takie testy w Niderlandach można kupić w każdym supermarkecie w cenie około 3-4 euro. Zrobiliśmy ten test i już po 5 minutach wynik był pozytywny...

Nie pozostało mi nic innego, jak zgłosić w mojej pracy ten fakt i umówić nas oboje na testy CPR.

I tak w sobotę wylądowaliśmy na testach. O ile mój wyszedł negatywny, tak mojemu mężowi potwierdził się pozytywny. Korona jak malowanie. Na szczęście wszyscy (łącznie z 21 letnim synem) lub prawie wszyscy (oprócz 9 letniej córki) jesteśmy zaszczepieni więc mam nadzieję, że przejdziemy to łagodnie albo wcale się nie zarazimy.

Na razie siedzimy w kwarantannie. Zgodnie w Niderlandzkimi przepisami minimum 10 dni, ale ja i dzieci musimy się iść ponownie przetestować po 5 dniach od 1 testu, czyli gdzieś we czwartek lub w piątek. I jeśli wtedy nie będziemy mieli objawów a testy wyjdą negatywne to w poniedziałek 13 grudnia wracamy do pracy/szkoły.

Każda rękodzielniczka wie, że niespodziewany czas wolny trzeba wykorzystać na swoje hobby. 

Ja też to wiem, dlatego już się cieszę, że coś w moich haftach przybędzie. A jak wiecie zaczęte mam dwa hafty - sampler Tea Time i HAED Widok z okna.

Stan obu haftów w momencie rozpoczęcia kwarantanny jest taki:

1. Sampler:

2. HAED:
Zdjęcie kolosa robione na szybko, by można było zacząć, ale mogę wam powiedzieć, że jest to koniec jednej strony i początek drugiej. W momencie pisania posta (niedziela, okolice północy, czyli prawie poniedziałek) mogę powiedzieć, że kolejna strona została ukończona. Czas na ostatnią stronę w tym rzędzie.
Aż sama jestem ciekawa ile uda mi się zrobić do następnej niedzieli.

Dziękuję za Wasze odwiedziny i pozostawione komentarze.
Joanna - dokładnie tak jak piszesz - często nie wiadomo gdzie postawić konkretny krzyżyk
Promyk - trzymaj mocno, może teraz się uda
Ad'ka - dziękuję
Hafty Agaty - oj leci, leci....



czwartek, 2 grudnia 2021

Dałam w prezencie

Kilka postów temu pisałam, że w końcu zaczęłam powoli oprawiać i wieszać na ścianach swoje hafty.

Pisałam też, że sampler, który haftowałam wspólnie z uczestniczkami SAL-u w 2017(!) roku, a konkretnie Tea Time nijak nie pasuje mi do koncepcji kuchni, bo to jest MINI Tea Time. 

Kiedy się zorientowałam? Ano dopiero rok później, gdy miałam już kompletnie wyhaftowany kolejny samplet Cookie Time, który idealnie się z Tea Time komponuje. Jednak Cookie Time był w wersji normalnej..

Wtedy mi to jeszcze nie przeszkadzało, bo nie bardzo wiedziałam jak mam te hafty zagospodarować, gdzie powiesić. Dopiero jak doprowadziłam kuchnię to stanu używalności (tapeta, panele, szafki), to na spokojnie mogłam pomyśleć gdzie te wszystkie piękne (bo one są piękne, prawda?) hafty powiesić.

Ostatnio pokazywałam wam już powieszone owocki i warzywka. Na Tea Time i Cookie Time też już czekają ramki i miejsce.

Tea Time w normalnym rozmiarze nawet już się robi:

Szczerze powiedziawszy miałam nadzieję, że się wyrobię z tym haftem w 2-3 tygodnie góra. A tymczasem w 3 tygodnie to mam 3 całe motywy i jeden zaczęty (nie ma go na zdjęciu)...
Ale jestem dobrej myśli, że do świąt, a przynajmniej do 1 stycznia haft zawiśnie.

Zapytacie co zrobiłam z mini Tea Time? Otóż postanowiłam go w końcu oprawić i dać w prezencie.
Tak się prezentuje w końcu wyprany, wyprasowany i oprawiony:
A podarowałam go jednej z moich podopiecznych, która w niedzielę skończyła 86 lat.
I powiem nieskromnie że prezent bardzo się spodobał nie tylko jubilatce :)

Kochane, z Waszych komentarzy wynika, że nie tylko ja zaliczyłam wtopę z podmalowaną kanwą. Odrobinę mi lżej na duszy.
elakochan - gdyby nie ty, to nadal byłyby "puste miejsca" ;)

Pozdrawiam Was wszystkich!!!


piątek, 26 listopada 2021

Nigdy więcej...

Nigdy więcej już nie dam się namówić na podmalowaną kanwę. Haftowałam i haftowałam to czekadełko, a jak je już wyhaftowałam to się nim pozachwycałam przez moment.

Ten moment trwał bardzo krótko, a cały zachwyt nad tym "dziełem" skończył się w momencie jego wyprania i próby oprawienia.

Wyprać go trzeba było, bo po 1 kanwa była zbyt długo "czekadełkiem", a po 2 wzór był krzywo nadrukowany i nijak nie zgadzał się z "dziurkami" materiału. 

Wyprałam go w zimnej wodzie....

Nie dość, że się skurczył i to znacznie, to jeszcze pojawiły się dziwne puste miejsca. Ręce mi opadły....

I za Chiny Ludowe nie dało się go porządnie oprawić. Porządnie, to może mógłby go oprawić profesjonalny ramiarz, ja jednak jestem niejako skazana na gotowe ramki do zdjęć. Poza tym troszkę szkoda byłoby mi wydać kasę na takiego babola....

W przypływie złości chciałam go nawet wyrzucić, ale zaprotestowała moja córka, która obecnie jest na etapie miłości do koników maści i wielkości wszelakiej...

Oprawiłam i postawiłam córce na biurko. Ona szczęśliwa z koników, a ja mam je już z głowy i nie muszę już na nie patrzeć...

Następnym razem, gdy wpadnie mi w ręce drukowana kanwa to po prostu ją wyrzucę. Albo oddam dziecku do nauki.
Nigdy więcej drukowanej kanwy!!

Dziękuję Wam za wasze odwiedziny i komentarze

elakochan - może nie kolejny. To większa wersja haftowanego kilka lat temu samplerka. Ten mały nie pasuje mi do koncepcji ;)

Pozdrawiam


środa, 17 listopada 2021

Za spokojnie było...

Tak sobie siedzę nad hafcikiem i rozmyślam. I ostatnio doszłam do wniosku że od naszego wakacyjnego tygodnia w Ustroniu czas płynie troszkę inaczej. Wolniej? Spokojniej? Nie wiem. Wiem, że jakoś mam więcej czasu na swoje hobby i jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Może to tylko kwestia lepszego zarządzania czasem? Też nie wiem...

Niestety w życiu musi być równowaga...

Żeby nie było tak różowo i spokojnie to najpierw zepsuła się pralka i parę dni zeszło zanim kupiliśmy nową (stara nie nadawała się już do naprawy).
Potem Olivia wylądowała na kwarantannie z powodu Covida...
Generalnie Olivia nie miała objawów koronowych. Miała lekki ból gardła i chrypkę, ale postanowiłam zatrzymać ją w domu już w piątek.
Przez cały weekend monitorowaliśmy temperaturę czy występowanie innych objawów, ale oprócz wieczornego lekkiego kaszlu nic innego się nie pojawiło.
Dla pewności zatrzymałam ją w domu jeszcze i w poniedziałek, ale już mieliśmy informację o zakażeniu koronawirusem.
Zaczęło się od jednego dziecka, ale gdy zachorowało 6 i 7 dziecko z kolei to dyrekcja szkoły podjęła decyzję o wysłaniu całej klasy na kwarantannę. Potem przyszła wiadomość, że obowiązkowo musimy poddać dzieci testom w sobotę. Na szczęście test wyszedł negatywny i córka mogła iść już do szkoły. Niestety połowa klasy przechodzi Covid bezobjawowo...
A wczoraj na kwarantannie wylądowała kolejna klasa...
Krąży ten Covid, krąży. Znów mamy obostrzenia, znów mam stres mimo szczepienia.
Za spokojnie było chyba. Za spokojnie...

W związku z tym, że przez cały tydzień nie musiałam córki zawozić do szkoły i z niej odbierać miałam zdecydowanie więcej czasu na swoje hobby. Wracałam z pracy, pomagałam przy problemach z zadaniem domowym i potem mogłam siedzieć i dziubać.
I nadziubałam.
Ukończyłam dziubać czekadełko:
Nawet kupiłam już ramkę. Teraz czeka mnie pranie i prasowanie. Od czwartku już tak czeka...
Udało mi się też zaraz natychmiast rozpocząć kolejny hafcik, który w założeniu miał być "szybki"... Tydzień góra i hafcik gotowy...
Niestety jak to w życiu bywa taki szybki to ten hafcik nie jest.
Przez 3 dni udało mi się udziubać tyle:
Dziś, czyli po kolejnych 3 dniach postawiłam ostatnią kreskę w konturach tego motywu:
Jak widać niteczki wiszą, zaczęłam już kolejny motyw.
Mam nadzieję, że tym razem pójdzie szybciej....

Dziękuję za Wasze komentarze
Ayuna - dziękuję, zarumieniłam się ;)
Elakochan - nietypowe to mało powiedziane...
Sylwia Murzynowska - ja niektóre hafty zaczynałam 3 razy więc może i ty zaczniesz na nowo? Na innej kanwie, inną nitką.

Pozdrawiam





niedziela, 7 listopada 2021

Lepiej późno niż wcale

Nie wiem czy pamiętacie, ale lata świetlne temu, w 2014 roku organizowałam SAL Cytrusowo-Warzywny:

SAL został ukończony w roku 2015 i kanwy w stanie jak na powyższym zdjęciu powędrowały do szafy. Po jakimś czasie pojechały w podróż do Polski. Zabrała je moja mama w celu oprawy, ale jakoś się tam tej oprawy nie doczekały i po jakimś czasie wróciły ze mną do Niderlandów, do "swojej" szafy. Czekały grzecznie na remont kuchni...

Kuchnia została wyremontowana w zeszłym roku - przybyły nowe szafki, nowa tapeta, nowe panele podłogowe. I choć wprawdzie brakuje jeszcze kilku drobiazgów to naszła mnie ochota na oprawienie moich haftów. Odleżały już swoje, ale podobno lepiej późno niż wcale...

I tak na pierwszy ogień poszły właśnie Cytruski i Warzywka. W końcu je wyprałam, wyprasowałam i oprawiłam:

Piekne, prawda?
I zaczęły się schody, bo mój mąż stwierdził, że one pasują tylko do kuchni, a w naszej kuchni nie ma na nie miejsca...
I powiem Wam, że nie przesadził z tym stwierdzeniem, bo nie dość ze kuchnię mam mało, to jeszcze niemal nie mam miejsca żeby cokolwiek w niej powiesić....
W końcu wymyśliliśmy dla nich jedynie słuszne miejsce w kuchni:
Miejsce niestety nie jest idealne, ale lepiej takie niż żadne...
Czemu tam? Ano temu, że ja naprawdę w kuchni nie mam gdzie powiesić czegokolwiek, żeby to naprawdę ładnie i z sensem wyglądało.
Moje ściany wyglądają tak jak na zdjęciach poniżej:
Z jednej strony okap nad piecem...
Z drugiej komin wentylacyjny i mnóstwo nie wymiarowych kątów...
Okej, jest jeszcze spory kawałek ściany nad jednym z okien, ale ten kawałek przeznaczony jest na inne dwa hafciki o tematyce kuchennej.
Nie mam zrobionego zdjęcia, ale nad oknem mam tyle miejsca, aby zmieściły mi się tam hafty:
 - "Tea Time":

- "Cookie Time":

Niestety problem w chwili obecnej jest taki, że o ile Cookie Time jest w rozmiarze normalnym to Tea Time haftowałyśmy w wersji mini i nijak razem tam nie pasują w dwóch różnych rozmiarach.
Żeby było ładnie muszę wyhaftować Tea Time raz jeszcze, tym razem w wersji normalnej...
Musiałam zacząć od znalezienia wzoru. W tym celu weszłam na Pinterest, i wiecie co? Takie strony powinny być niedostępne po 23.00...
Nie tylko znalazłam ten wzór, ale też tysiące innych i w rezultacie poszłam spać po 1 w nocy....

Chciałam się jeszcze pochwalić, że udało mi się wykleić motyla do końca:
Teraz szybko trzeba znaleźć do niego odpowiednią ramkę...
Przyznam, że po przygodzie z diamond painting mam mieszane odczucia. Zabawa jest fajna, i owszem. Ale to jednak nie to samo co krzyżyki... Chociaż w sumie to jednak tak, jak haftowanie na podmalowanej kanwie. Nie ma tego "dreszczyku" emocji, gdy widzimy ze nasza biała (zazwyczaj) kanwa nabiera kolorów, a nijakie plamy kształtów.
Mam w szafce jeszcze jeden taki zestaw i pewnie jeszcze do niego wrócę i go wykleję bo na córkę raczej nie mam co liczyć. Ale z całą pewnością nie zamienię krzyżyków na diamenciki...

Dziękuję Wam kochane za wszelkie odwiedziny i za każdy komentarz. To dowodzi, że chce sie Wam jeszcze tu zaglądać i komentować.
Sylwia Murzynowska - dwa pierwsze zestawy (piesek i róża) to "oryginalne" diamenciki z numeracja identyczną do muliny DMC i one są właśnie kwadratowe. Natomiast motyl to zestaw z Action i on jest z diamencików okrągłych. 
Jasmin - myślę, że masz rację. Zestawy były dla niej zbyt monotonne, a ona woli raczej więcej ruchu
Meri = do niektórych zastawów można diamenciki dokupić. Ale to zależy od firmy.
Ela kochan - oj dokładnie, dokładnie ;)

Pozdrawiam serdecznie





środa, 27 października 2021

Zachciewajka

Pamiętacie jak kiedyś na tym blogu pokazywałam obrazy haftowane koralikami? Trochę czasu już upłynęło od momentu, jak chwaliłam się ostatnim wykoralikowanym obrazkiem (TUTAJ).

Od tego czasu nic nowego nie powstało, chociaż w szufladzie coś by się jeszcze znalazło...

Jakiś czas temu zafrapowała mnie jednak inna technika...

Najmłodsza córka przez prawie rok raz w tygodniu chodziła do opiekunki. Podczas jesienno-zimowych deszczowych dni opiekunka zabawiała dzieci pracami ręcznymi. Moja pociecha przynosiła mi rożnego rodzaju prace do domu - malowane laurki, prace przestrzenne typu jesienny/zimowy/wiosenny stroik czy urodzinowe prezenty. Tam też zapałała miłością wielką (lecz krótką) do tzw. "pikselków". Zabawa polegała na tym, że kupowało się specjalne plastikowe "kanwy" w których układało się konkretne obrazki. Coś jak to:

Może znacie to pod inną nazwą, nie wiem. U nas w Niderlandach jest to pikselhobby.
Jak już wspomniałam miłość do tego typu "rękodzieła" była ogromna. Nie dość, że powstało kilka "pikselowych" mini-obrazków to jeszcze cała rodzina (łącznie z babciami) obdarowana została breloczkami...
Zafascynowanie minęło po roku, ale w szufladzie biurka gdzieś tam jeszcze się te pikselki szwędają.
Kolejną miłością równie namiętną zapałała do diamencików. Przyniosła nawet do domu wyklejoną diamencikami foczkę i stwierdziła, że chciałaby w domu też sobie móc kleić.
Miałam więc gotowy prezent na urodziny. Córka bardzo się ucieszyła z prezentów. Dostała kilka róznych i nie mogła się zdecydować czym zająć się najpierw - diamencikami czy klockami lego.
Ostatecznie Lego zwyciężyło, ale diamenciki też zaczęła przyklejać:
Trwało to kilka dni, po kilkanaście minut. Nigdy nie więcej niż pół godzinki. Niestety i ta miłość nie przetrwała próby czasu. Niedokończony obrazek powędrował na dno szafy...
Prosiłam nie raz aby wróciła do tego co zaczęła, ale z marnym skutkiem. Sfrustrowana zapowiedziałam kiedyś córce, że ja sobie tez kupię taki zestaw i zobaczymy kto pierwszy skończy swoje klejenie.
I tak dojrzewała we mnie chęć spróbowania. Aż w końcu zdecydowałam się na zakup jednego pakietu. Taka zachciewajka - zrobiłam sobie sama prezent na gwiazdkę. Przyszedł już w połowie grudnia...
Nieodpakowany przeleżał w szafie 8 miesięcy. Jakoś nie mogłam się do niego zabrać.
Aż do końca sierpnia, kiedy w końcu znudziło mi się przekładanie go z miejsca na miejsce. Podjęłam męską decyzję i przykleiłam pierwsze diamenciki:
A potem to już samo poszło. Codziennie po pracy w wolnej chwili po troszkę i po miesiącu klejenia udało mi się skończyć obrazek:
Córka podziwiała, ale kompletnie straciła ochotę na diamenciki, a mnie szkoda było wyrzucać tego co ona zaczęła, więc postanowiłąm ukończyć i jej pracę. Zajeło mi to... całe 3 dni:
Niestety obecnie diamond painting cieszy się dużym powodzeniem, i córka ku swojemu niezadowoleniu dostała kolejne dwa zestawy do klejenia. Jeden od kuzynki z Polski, a drugi od koleżanki na urodziny. 
Siedzę więc i kleję kolejny obrazek. Tym razem duży:
Jestem już w połowie, ale nie mam aktualnego zdjęcia.
Diamenciki kleję w ciągu tygodnia, w wolne weekendy przybywa kolosa. A koniki tradycyjnie jeżdżą ze mną jako "czekaczka"...

A w głowie już pomysł na druty...

Bardzo dziękuję za Wasze komentarze. Ja u was bywam regularnie, ale przyznam że ostatnio mniej komentuję. Postaram się poprawić...
Pozdrawiam



poniedziałek, 11 października 2021

Odkurzamy krzyżyki

Nie wiadomo kiedy i jak skończyło się lato... Jeszcze niedawno latałam w sandałkach i krótkich spodniach, a tu nagle trzeba zakładać jeansy, pełne buty i cieplejsze kurtki. Ani się obejrzymy a trzeba będzie wyciągnąć z szafy czapki i rękawiczki....

Brrrr, wolę o tym nie myśleć. Chwilowo czekan na zmianę czasu na zimowy, bo mam dość ciemnych poranków.

Jedyny plus jesieni i nadchodzącej zimy to zdecydowanie więcej czasu na hafciki. Na takie "większe" hafciki. Na HAED-y...

Powiecie że haftować można wszędzie i zawsze i to jest prawda. Zdecydowanie jednak HAED-y lepiej haftuje się na krośnie. A że krosno duże to nie bardzo można je wystawić na ogród czy wziąć w podróż. Dlatego moje krosno odstało swoje w kącie...

Ale wreszcie nadszedł czas, by je z tego konta wyciągnąć, odkurzyć i zaczac stawiać kolejne krzyżyki.

Ostatnio gdy go pokazywałam na blogu było tak:

Potem, jeszcze przed wakacjami przybyło kilka krzyżyków i krosno powędrowało do konta na dłużej.
Teraz powolutku przybywało krzyżyków i nagle okazało się, że mam kolejną stronę:
Na apce wygląda to tak:
Tu już przygotowania do haftowania kolejnej strony:
Musiałam zrobić sobie podziałkę bo gubiłam się w rzędach.
I ostatnie zdjęcie - stan na dziś:
No może nie tak całkiem na dziś, bo zdjęcie zrobiłam tydzień temu w niedzielę. W tę niedzielę nic nie przybyło. Mieliśmy gości i nie było jak wyciągnąć krosna.
Mam nadzieję, że teraz powolutku w weekendy będzie tych krzyżyków przybywać. Wprawdzie do grudnia nie uda mi się wyhaftować całości (a taki miałam zamiar), ale  pewnością będzie wtedy grubo ponad 50%.
Wróciłam też do mojej "czekaczki", bo znów zaczęliśmy jeździć do polskiej szkoły. Do budynku nadal zakaz wstępu, więc znów siedzę i dłubię koniki:
Od ostatniej soboty przybyło zdecydowanie więcej tego tła na końskimi łbami, ale nie mam aktualnego zdjęcia. Teraz znów będzie 3 tygodnie przerwy w tym hafcie, bo kolejne zajęcia dopiero 30 października. Mam nadzieję, że jeszcze 2 takie soboty i hafcik będzie można odhaczyć ;)

Dziękuję za odwiedziny na moim skromnym blogu.
SylwiaB - dziękuję, ale muszę ci powiedzieć że jeszcze nie tak dawno też mówiłam, że nie umiem robić na drutach....
meri - ja wolę sobie tego nie wyobrażać :D
Promyk - dziękuję za zrozumienie ;) Ale pomponiki jednak zrobię, tylko nie wiem kiedy... Zima długa, pewnie na wiosnę się zabiorę :D
Meggie - tego jeszcze nie wiem, dopiero się okaże czy cieplutka;)

Pozdrawiam 





piątek, 24 września 2021

Chusta Valley Girl

Ostatnio trochę znów mało czasu na robótki mam. Ale udało mi się skończyć chustę, którą pokazywałam Wam w poprzednim poście.

Chusta Valley Girl ze wzoru Drops Design z włóczki Drops Baby Alpaca kolor zielony (7820) oraz Drops Kid-Silk kolor zielone jabłuszko (18).

Udało mi się ją zrobić za... drugim razem, haha. Pierwszym razem coś mi początek nie wyszedł, poszczególne rzędy wzoru się pomieszały.

Za drugim razem poszło niemal błyskawicznie.

Próbowałam zrobić jakieś możliwe fotki, ale nie wiem czy mi się to udało.

Tak wygląda rozwieszona na krześle:

A tak na krośnie hafciarskim:
A tu już się nią poowijałam, chociaż widać jeszcze wszystkie nitki i chusta jeszcze nie wykończona:

Nie wykończona - brakuje jeszcze pomponów.... ale jakoś nie mam weny do zrobienia 23 sztuk pomponików...
Jakoś nie umiem się zebrać...
W sumie bez pomponików też jest OK...

Za to w tak zwanym międzyczasie przybyło kolejne 700 krzyżyków na kolosie (w 1 tylko niedzielę) i powoli przybywa w moim "czekadełku", czyli w konikach. Zdjęć brak...

Chwilowo znowu co siebie zaplanuję to bierze w łeb więc idę na żywioł. Robię kiedy mam czas i co mi wpadnie w łapki

Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze. Te bieżące i te do starszych postów. Wszystkie czytam i serduszko mi się raduje.
Pozdrawiam